Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścią pochowano go tak, jak jakie biedne dziecko. Czy nikt go nie kochał oprócz jego ojca?
Co wieczora stawiam teraz te trzewiki, jeden przy drugim, na progu, dla niego. Gdyby je tak zobaczył, przechodząc? Może je widzi, ale nie rusza ich. Może wie, że oszalałbym, gdybym ich którego ranka na zwykłem miejscu nie znalazł...
Może pan myśli, że ja zwaryowałem? Nie? Zdawało mi się, że czytam to w pańskich oczach... Nie, mój panie, nie zwaryowałem jeszcze. To, co panu opowiadam, jest prawdą. Wszystko jest prawdą. Umarli wracają.
I tamten także czasem wraca. O, jaki straszny! O, Boże, Boże, jaki straszny.
Widzi pan, po całych nocach drżałem tak, jak teraz, dzwoniłem zębami, zdawało mi się, że strach wykręca wszystkie moje członki, i czułem aż do rana, że włosy jak szpilki sterczą mi na głowie. Czy nie pobielały mi włosy?

Dziękuję panu, mój panie. Widzi pan, nie drżę już. Chory jestem, bardzo chory. Ileż dni pozostaje mi jeszcze do życia? Jak pan myśli, sądząc z mojego wyglądu? Pan wie, że umrzeć muszę, a im prędzej, tem lepiej.

— 15 —