Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie moje dziecko. Nie zobaczysz go już nigdy. Zrobię wszystko, co chcesz. Wypędzę go, tak... wypędzę go. Ten dom jest twój, mój synu, tylko twój. Rozumiesz mnie?
Łukasz kaszlnął jej w twarz.
— Teraz, zaraz, natychmiast! — powtarzał z zażartym uporem, podnosząc się na łóżku i popychając matkę ku drzwiom.
— Dobrze moje dziecko, zaraz, natychmiast.
W tem ukazał się Ciro na progu, podpierając się kulami. Był to biedny kaleka, z wielką, ociężałą głową. Włosy miał tak jasne, że wydawały się białymi. Z pod długich, jasnych rzęs, spoglądał niebieskiemi, łagodnemi oczami.
Wszedł w milczeniu. Paraliż pozbawił go mowy. Dostrzegł jednak z jaką złowrogą uporczywością utkwiły w nim oczy chorego. I oparty na kulach przystanął, wahając się, na środku izby i nie śmiał ani kroku postąpić. Widać było jak drgała z lekka jego prawa, wykrzywiona i krótsza noga.
Łukasz rzekł do matki.

— Czegóż on chce tutaj ten kuternoga? Wypędź go! Chcę, żebyś go zaraz wypędziła! Słyszysz? Natychmiast!

— 151 —