Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ciro zrozumiał i spoglądał na matkę, która się nie podnosiła. Wzrok jego był tak błagalny, że nie miała serca dopuścić się gwałtu. Po chwili, opierając się silniej na jednej z dwóch kul, zrobił wolną ręką rozpaczliwy ruch i rzucał chciwe spojrzenia na stojącą w rogu izby skrzynię. Spojrzenia te mówiły:
— Jestem głodny!
— Nie, nie! Nic mu nie daj! — krzyczał Łukasz, wijąc się na łóżku i wpijając straszny wzrok w matkę. — Nie! Wypędź go!
Ciro zwiesił swoją wielką głowę na piersi. Drżał, oczy miał łez pełne. Gdy macocha położyła w końcu rękę na jego ramieniu i wypchnęła go za drzwi, wybuchnął głośnym płaczem, ale nie stawiał oporu. Widział, że drzwi za nim zamknięto i łkając, przystanął u zejścia na schody. Łkał gwałtownie, niepohamowanie.
— Słyszysz? — rzekł zgryźliwie Łukasz. — Dlatego to robi, żebym dłużej chorował.
Za drzwiami ciągle rozlegało się żałośnie łkanie brata, przerywane od czasu do czasu jakimś dziwnym jękiem, jakby stękaniem konającego zwierzęcia.

— Słuchaj! Zrzuć go ze schodów! Prędko!

— 152 —