Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego energia. Opuszczały go siły. Widząc, że się chwieje i traci przytomność, porwałem go w ramiona.
— Ciro, Ciro! mój chłopczyno ukochany! — wołałem.
Zemdlał. Nie wiem jak mi się udało opanować niemoc, która i mnie już groziła. „Gdyby tak Wanzer wrócił w tej chwili?“ — przeszło mi przez głowę. Nie wiem, jak zdołałem zanieść to biedne stworzenie na łóżko.
Przyszedł do siebie i przemawiałem do niego:
— Musisz teraz wypocząć. Rozebrać się? Masz gorączkę. Pójdę po lekarza. Ale się rozbierz najprzód, powoli, ostrożnie. No, chcesz?

Mówiłem i robiłem to wszystko, jak gdyby się już nic wydarzyć nie mogło, jakgdyby to codzienne zajęcie, pielęgnacya mojego dziecka, było jedyną moją tego dnia troską. Czułem jednak, wiedziałem, byłem zupełnie pewny, że rzeczy inny obrót wezmą, inny obrót wziąć muszą. I jedna tylko myśl, jedyna świdrowała mi mózg, jedno jedyne gnębiło mię oczekiwanie. Strach, który obrał sobie siedlisko w głębi mojej duszy, rozszerzył się teraz na całą moją istotę

— 116 —