Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja sam jednak bałem się. Nie byłem w stanie opanować trwogi. Dokoła siebie, nad sobą czułem jakby straszną groźbę. I powtarzałem ciągle:
— Śpij, moje dziecko, śpij!
Przeraźliwy, przejmujący krzyk rozległ się nad naszemi głowami. Ciro podskoczył na łóżku, uczepił się mego ramienia i przerażony, bez tchu:
— Tatku, tatku, słyszałeś?
I oba, przytuleni do siebie, jednakim strachem przejęci, nadsłuchiwaliśmy, czekaliśmy.
Drugi, urywany krzyk, jakby kogoś mordowano, przebił się do nas, a potem jeszcze jeden, jeszcze dłuższy, jeszcze bardziej przejmujący, który poznałem, który już raz jednej dawno minionej nocy słyszałem...
— Uspokój się, uspokój. Nie bój się. To ta pani rodzi, na górze, nad nami. Wiesz przecie: pani Bedetti... Uspokój się, Ciro, to nic.
Ale krzyki nie ustawały. Coraz przeraźliwiej rozbrzmiewały przez mury, wciskały się do naszych uszu. Było to jak śmiertelny ryk mordowanego zwierzęcia. Przywidywała mi się krew.

I instynktownie pozatykaliśmy sobie uszy rę-

— 103 —