Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tatku, tatku! — wybuchnął nagle, chwytając mię za skronie.
I trwogi pełne pytanie zawisło mu na ustach.
— Mówże! mów! — błagałem, ciągle jeszcze klęcząc nad jego nogami.
Urwał, nic więcej nie powiedział, wszedł do łóżka, wsunął się pod kołdrę, wcisnął głowę w poduszkę. I wkrótce potem zaczął kłapać zębami, jak to niekiedy robił w zimowe, mroźne ranki. Moje pieszczoty nie uspokoiły go, moje słowa pozostały bez skutku.
Ach, panie, kto przebył to, co ja przeczułem w tej godzinie, ten zasłużył na niebo.
Byłaż to tylko godzina, co tak przeszła? — W końcu zdawało mi się, że się Ciro uspokoił. Przymrużył oczy, jakby zasypiając. Twarz mu się rozpogadzała, dreszcze ustały. Siedziałem przy jego łóżku, nie ruszając się.
Deszcz nie przestawał padać. Od czasu do czasu, unoszony silniejszym prądem wiatru, bił w szyby, i Ciro szeroko otwierał oczy, potem je znów przymykał.
Uspokajałem go za każdym razem:

— Śpij, śpij; jestem przy tobie. Śpij, moje dziecko ukochane.

— 102 —