Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kami, w oczekiwaniu na koniec tych mąk śmiertelnych.
Ustał krzyk. Deszcz pluskał po szybach. Ciro wsunął się znów pod kołdrę i przymrużył oczy. Powtarzałem:
— Śpij, śpij. Nie ruszę się od ciebie.
Upłynęło nie wiem ile czasu. Poddałem się losowi, jak się zwyciężony poddaje nieubłaganemu zwycięzcy. Byłem zgubiony, bezpowrotnie zgubiony.
— Chodź, Giovanni, Wanzer odchodzi.
Głos Ginevry! Zdrętwiałem. Widziałem, że Ciro także drgnął, nie ruszył jednak powiekami. Nie spał więc?
Wahałem się czy posłuchać. Ginevra uchyliła znów drzwi i powtórzyła:
— Chodź, Wanzer odchodzi.
Wstałem; wyszedłem po cichu z pokoju w nadziei, że Ciro nic nie zauważy.

Kiedy znów stanąłem wobec tego człowieka, wyczytałem wyraźnie w jego oczach wrażenie, jakie na nim wywarłem. Musiałem wyjść do niego jak umierający, który się jakąś nadnaturalną siłą trzyma jeszcze na nogach. Ale on nie miał dla mnie litości.

— 104 —