Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wony odcisk jej palców. Z łez pociemniało mi w oczach.
— Boli? Powiedz, bardzo boli? Ciro, Ciro, odpowiedz mi. Bardzo cię boli? — pytałem i pochylałem się z rozpaczą nad tym biednym, shańbionym policzkiem, który radbym był zmyć nie łzami mojemi, ale jakimś drogocennym balsamem.
Nie odpowiadał. Nie płakał. Nigdy, nigdy nie widziałem u niego tego wyrazu, tego surowego, wrogiego, niemal dzikiego wyrazu: tego zmarszczonego czoła, tych groźnych ust, tej szarej cery.
— Ciro, Ciro, mów, moje dziecko! — Nie odpowiadał. Odwrócił się odemnie, poszedł do łóżka i zaczął się w milczeniu rozbierać. Z nieśmiałą, błagalną prawie miną zbliżyłem się do niego, aby mu pomódz. Myśl, że do mnie także może mieć urazę, była dla mnie śmiercią.

Ukląkłem przed nim, aby mu rozsznurować trzewiki. I długo pozostawałem w takiej pozycyi, leżąc nad jego nogami, serce do nóg jego tuląc; serce, które mię gniotło jak masa ołowiana tak, że zdawało mi się, że nie będę się już mógł podnieść.

— 101 —