cośmy mówili, cośmy robili, nie było nic niezwykłego. Dwaj przyjaciele, którzy się witają, ściskają, wymieniają pytania i odpowiedzi. To było pozornie wszystko.
Miał na sobie płaszcz od deszczu z kapturem, zupełnie przemoknięty, błyszczący. Wydawał się wyższym, tęższym, pyszniejszym. Na palcach miał dwa czy trzy pierścienie, szpilkę złotą w krawacie i złoty łańcuszek przy zegarku. Mówił bez zakłopotania, jak człowiek pewny siebie. Byłże to ten złodziej, który pod osłoną zadawnienia powrócił do kraju?
Spoglądając na mnie badawczo, powiedział mi między innemi:
— Postarzałeś się bardzo. Pani Ginevra natomiast jest świeższą, aniżeli kiedykolwiek...
I z pod przymkniętych powiek rzucał, uśmiechając się, namiętne spojrzenia na Ginevrę. Pożądał jej już, i posiadania jej był pewny.
— Powiedz szczerze — mówił dalej — czy to nie ja skleiłem to małżeństwo? Doprawdy ja. Przypominasz sobie? Hahaha! Pamiętasz?
Śmiał się, śmiała się Ginevra, i ja także próbowałem się śmiać. Przejąłem się, zdaje mi się, doskonale rolą Baptysty. Ten biedny Baptysta