Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wzniesionemi ramionami, całym zapałem i porywem wszystkich, swoich pragnień unosi się ku niebu.
A więc serce moje nie dość było szalone? Bicie jego nie dość było przyspieszone?
I czy potrzeba było tego namiętnego obrazu potęgi, abym słabość moją odczuł w całej jej nędzy?

Mnie żaden uczeń nowego nie postawił pomnika. Leżę tu, w tych samych prześcieradłach, tych samych bandażach, z tym samym potem i dreszczem. Nie wstaję.
Płacę za pobłażliwość wczorajszą. Czuję większe jeszcze znużenie, jakby mnie dobiło. Ciało moje udręczone nie kośćcem się trzyma, ale gniewem.
Wszystko zielenieje mi przed oczyma. Ręce moje w cieniu zielenieją. Cały pokój zielony jest jak altana gęszczą obrosła. Jakbym głowę wetknął do przystrzyżonego lauru a on cały stał się szkłem pełnem rysów.

Czy Oreste Salomone wstał z mogiły, aby przyjść dziś do mojego łoża?
Niespodzianie przyszedł, nie zawiadomiwszy mnie. Od progu na dole w ulicy po przez całe schody, od stopnia do stopnia udręczał moje serce bezsilne. Wstąpił, jak ja wówczas wstępy wałem do małego pokoju w Cominie.
Co mi przynosi?
Czy rzuci mi na kolana przebitą głowę Alfreda Barbieriego?
Chudszym jest, niż wtedy na łożu polnem. Czarne oczy rozszerzyły się, wgryzły w jego chudość. W mojej