Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wizyi przybrał kolor zielony, jakby umarł już od czterech dni.
Dlaczego przyszedł mnie przerazić? Cóż to za wiązka ciąży mi na zimnych nogach?
Futro i hełm i spodnie i rękawiczki.
Czy mi je przyniósł ów żołnierz, co nie mógł kąsa przełknąć?

Uspokój się serce moje! Pozwól rozróżnić mi żywych i zmarłych.
Pozwól mi rozpoznać głos, który w owe południe lutowe nie z pogłębienia łóżka, ale z głębin poświęcenia przemawiał do mnie.
Mówił cicho. I dziś cicho mówi.
Czy dziewięć minęło tygodni, czy dziewięć wieków?
Ten bohater nie wie nic o tem, jak go uświęciłem w moim żarze. Gdybym dał mu do odczytania tę moją pierwszą kartkę Sybilińską, nie zrozumiałby nic.
„Siostro, dlaczego zwiodłaś mnie dwa razy.“
Przychodzi z urlopu. Przychodzi po rekonwalescencyi. Capua dała mu chwilę spoczynku i uczciła go. Jeszcze się nie wyleczył. Okropności z Gonars świdrują mu jeszcze żołądek. Oczy głęboko zapadłe w dołach są jakby naoliwione i świecą bezustannie, jak gdyby wciąż odbijała się w nich jeszcze szybkość lotu pod niebem, skrząca iskrami krwawemi. A czemś wyłącznem, czemś osamotniem są te oczy utkwione między rzęsami bez ruchu. Samotne są, jak oczy między skroniami wydłużone męczenników w złotej mozaice bazyliki Raweńskiej. Obok tych oczu wszystko inne jest ciemne, ziemi przynależne.

Istnieją czyny bohaterskie, które na zawsze przygniatają i więzią bohatera.