Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Święte oblicze miłości i bolu mojej matki z litości nademną anioł przysłonił dziś suknem fioletowem.
Wielka sobota.
Nagle, podczas gdy leżę wyciągnięty na łóżku, ściśle owinięty prześcieradłami, związany, jak Łazarz, i z chustą na głowie, milczenie ponure przerywają dźwięki dzwonów wielkiemi płynące falami.
Dawniej budziły we mnie tylko smutek, teraz dzwony ożywiają nadzieje moje.
Dopełnia się dziś dziewiąty tydzień od dnia mego powrotu, od wyroku zasądzającego moje ciało na zagwożdżenie w ciemności.
Głos żaden nie woła mnie, abym wyszedł na świat, abym wstał. Pozostaję nieruchomy, zapanowuję nad odruchem chęci wstania.
Ciało moje wysącza się kroplami, rozdzierają je kłucia igieł niosących leki.
Tu i ówdzie jakąś trwogą napełnia mnie przerywane drganie włókien; wydaje mi się, że małe jakieś zwinne zwierzę zamieszkało we mnie, które rozpaczliwie wewnątrz członków moich przebiega, szukając łapkami i pyszczkiem drogi, którąby się wydostało.
Serce zaburzone pulsuje mi w gardle, odtętnia w karku.
Pokój, pokój, pokój. Ale zwiastowanie święte nie ucisza moich cierpień.
Nie mogę oprzeć się pokusie zrobienia próby. Zwolna wydobywam ramię z bandażów, podnoszę skraj przepaski pokrywającej oko zranione, otwieram powiekę.
Uporczywy cień pozoztał bez zmiany. Dobra wróżba czczą się okazuje.