Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po raz pierwszy pozwolono mi zejść do ogrodu.
Siła zwodnicza unosi mnie. Z dziecięcą wesołością, zrzucam mój stary strój inwalida. Znowu jestem białym ułanem. Spodnie moje żołnierskie, tak dobrze dawniej przylegające do kolan, teraz opadają w fałdach. Z biciem serca przepełnionego nadziejami widzę znowu na rękawach bluzy oznaki lotników, złote skrzydła zczerwienione od złotego powietrza Adryatyku.
Zdaje mi się, że oddycham powietrzem wyżyn. To szare sukno poznało błękity nad chmurami, uwieszone było na wyżynie czterech tysięcy metrów w pustce powietrznej, wchłonęło w siebie zachwyt upojenia, które przytrzymywać zdawało się aeroplan w niebie, nad Trydentem pełnem burz i drgającem od błyskawic dwóch wojsk w zapalczywym z sobą boju. Po stronie serca, w kieszeni, przechowane były talizmany: stary pierścień mojej matki, który zamiast drogiego kamienia ma w sobie małą poniszczoną czaszkę, osadzoną między dwoma piszczelami — i kulę, która z sierpnia utkwiła w drzewie statku w pobliżu mojego łokcia.
Śmieję się, słysząc szczęk zderzonych ostróg, które mi ktoś przypiąć chce. Nie daję ich sobie nałożyć. Koń nie grzebie przed bramą — i ach aeroplan morski nie łoskoce nad brzegiem, na miejscu, z którego się ma unieść. Jestem w rekonwalescencyi a zawsze jeszcze w niebezpieczeństwie.
Kolana drżą mi. Serce bije mi jak młotem. Zabieram się do przestąpienia progu, co tak długo było mi zakazanem.

Z największą ostrożnością schodzę po stopniach, niosąc oko moje w głowie, podniesionej jak w szkatule z relikwiami.