Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dachem wozu w słabem świetle krągłego okna, Dziesięcioro odrętwiałych ócz po raz pierwszy wypatrzyło się na śmierć. We mnie jednak wrażenie to może dziesięciokrotnie się wżarło.
Tedy powstał mój ojciec, przestąpił próg, stanął i zwrócił się ku nam, na skróś wylęknionym — i ciszę lodową w mojej piersi przerwał, wymawiając akcentem, dziś jeszcze żywym i wyraźnym w uchu mojem i w duszy mojej: „Gabriele“.
O melancholio, melancholio, z takiejże oddali znowu przynosisz mi smutki, które tak dawno już dźwigasz?
O przestańcie mnie ranić....

Któż zesłał mi tę wieszczbiarkę, tę tłómaczkę słów wyroczni, których sybila moja z oczami zawiązanemi nie zdąży wypisać na rozwianych kartkach?
Śpiewa a śpiew jej unosi mój ból, czyni go płynnym i jasnym, zlewa go w pełny, miły strumień i porywający mnie tam, skąd nigdy wrócićbym nie chciał.
Głos jej sięga niskich tonów altowych, kiedy drugą śpiewa skargę:
„Dajcie mi umrzeć.“

Strumień jest teraz wirem powolnym, który już nie płynie w stronę horyzontu, ale w głąb się zaciska, zabarwioną purpurowym fioletem.
Staje się słonym.
Układa mnie w posępności morskiej mojego Ikaryjskiego grobowca.

„Nie wiem, czem jestem i co czynię....“