Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ziemię — było to samo, któreśmy na przynętę włożyć chcieli do sidła.
Nie czekałem, aż chłopak przyjdzie zdjąć mnie z konia. Przerzuciłem się nogą jedną i ześliznąłem na słomę. „Wrócę, Aquilino. Wrócę przed wieczorem.“
Potem wprost poszedłem do ogniska z czołem, które wówczas już znaczyła pionowa zmarszczka woli.
I garść włosieni rzuciłem do ognia zaklętego.
O melancholio, melancholio, z takiejże oddali znowu przynosisz mi smutki, które tak dawno już dźwigasz!?

Pięcioro nas rodzeństwa, ja, mój brat i trzy siostry, wszyscy zeszliśmy do szopy i wyleźliśmy na stary powóz ślubny, którego sukno niebieskie tchnęło wonią deszczu. Poduszka jedna ciepła jeszcze była po kocie, który spał na niej.
Drzwi od stajni były otwarte. Aquilino w ostatnich leżał podrygach na słomie. Ojciec mój klęczał u boku umierającego konia między woźnicą a chłopakiem stajennym, który trzymał fiiliżankę z lekarstwem i łyżkę drewnianą i cicho płakał. Przez okienko zaglądaliśmy, tuląc się do siebie w naszem obłąkaniu, ze ściśniętem sercem, z którego nie wysączyła się ani łza jedna, ani jedna kropla krwi.
Zauważyłem, jak nogi Aquilina drgały kurczowo; bolało mnie to a więcej jeszcze zabolał mnie widok drżącego jego biednego pyska białego.
Ale nie płakałem; cierpiałem tylko za wszystkich nas pięcioro.
Chłopak stajenny wybuchnął łkaniem. Szloch swój z dziwną jakąś pogardą odtrąciłem do gardła. Widziałem, jak nogi Aquilina już zesztywniały. Jeszcze ciaśniej przytuliliśmy się i marzliśmy razem pod ciemnym