Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jakby snem, jakby siłą snu uniesieni, jużeśmy po drugiej stronie, jużeśmy u bogów i królów.
„El-Narze. El-Narze. Czcić cię będę. Nie moje serce, ale serce nieśmiertelnego Rakusha bije teraz w tobie.“
Widzę wielką piramidę Cheopsa. Nie oglądam się już poza siebie. Stawy ćmią mi oczy, jakby kawały nieba spadły na ziemię. Wiatr jest biciem serca w tem łśnieniu. Poezya owiewa jako coś lotnego dokoła. Oddech mój jest śpiewem nietkniętym więzami słów.
Z piasku spalonego słońcem wynurza się ku nam płaskonosa, szeroka twarz przykucniętego sfinksu.
Zeskauję. Czuję, jak obie ludzkie nogi moje zapadają się w ciepłym piasku — a szczęście ucieka w dal nieskończonej jasności.
„El-Narze. El-Narze. Jakże cię ubodły róże okrutne.“
Rzucam się na szyję skrwawionemu, pieniącemu, się bratu. Jego na dwie strony rozwiana grzywa faluje po ciele mojem. Czuję wszystkie jego żyły, wszystkie jego muszkuły, drżące na jego pięknej skórze lwiego zabarwienia.
„Miły mój bracie, zapłakać chciałbym nad tobą.“
Prowadzę El-Nara w cień. Maczam palce w jego krwi, w jego pocie. Z piersi i krzyżów wyrywam mu kolce w nich tkwiące. Schylam się i klękam, aby wyjąć mu ciernie z nóg.
El-Nar skłania ku mnie głowę i śledzi wszystkie ruchy moich rąk bratnich, wielkiemi patrzy na nie oczyma, w których pali się dusza ofiarna.

Halucynacya do takiej urasta wyrazistości, że obecni i rozmawiający schodzą wobec niej w cień, stają się czczemi mamidłami, których odpędzić nie mogę.