Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wprzód, kiedy rozciągnięty w gorącej leżałem kąpieli, głowę podtrzymując na gurcie napiętym, przyszły konie jakby do poidła. Między ich miękkiemi wargami słyszałem chlupot wody. Kiedy podnosiły pyski, widziałem wodę ściekającą z nieb. Parskanie ich w małym pokoju z marmurową posadzką odzywało się echem, jak dźwięki na cymbałach,
Rozczochrany koń stepowy, który ospowatemu kapralowi Girgentiemu oderwał ucho, — podówczas, kiedy jeszcze byłem kawalerzystą, znowu patrzy na mnie coś krzywo.
A jak zasmuca mnie widok Malatesty mojego pięknego inlandzkiego kłusaka, tego siwosza bez ogona, któremu połamany drąg wozu ciężarowego na moście nad Arnem rozdarł brzuch na dwoje.

Konie, niezliczone konie, jak w Werzalu podczas uroczystości dnia 15. sierpnia po rozpoczęciu wojny na ziemi francuskiej.
Stoją dokoła, uwiązane do drzew, niedawno jeszcze regularnie przystrzyżonych; wszędzie jednak siano, słoma, gnój zawaliły tak czyste i wspaniałe przedtem drogi.
Ale ów ranny tam na strzaskanych plecach ma wiązankę róż — a ów drugi, którego nogi zranione poczerniały, pełne krwi skrzepłej i much, pokryty jest kołnierzem z brabanckich koronek.
Królewskie miasto zmieniło się w miasto koni.
Widzę konie przy zaniedbanych basenach, w których płynie pleśń zielonawa. Zamek jest jakąś martwą rzeczą strasznie martwą. Wielki kanał wydaje mi się w perspektywie, jak Styks, który nawadnia melancholię bezkresnego jakiegoś Hadesu.
Widzę inne konie dokoła smutniejszej jeszcze