Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ogrodnicy w długich niebieskich kaftanach tną róże i składają je do plecionych z wierzbiny koszów.
Serce bije żywem odczuciem poetycznósci obrazu; nie wie jednak, a raczej wiedzieć nie chce, czy to bicie iść ma za duchem pokusy, czy za duchem ofiary.
„El-Nar, towarzyszu miły, jeśli cugli ci nie popuszczę, to nigdy chyba już nie będziesz miał szczęścia, na skraju pustyni przelecieć przez ogród róż.“
Rzekło się i zrobiło. Popędzam konia w dół po nasypie. Skaczę przez ramię rzeki i wpadam w gęstwinę. Słyszę dzikie okrzyki gniewnych ludzi. Widzę, jak przestali ucinać róże i chwyciwszy długie kije z wyciem pędzą za mną.
Zapewnie liczą na pierwsze przeszkody, które staną nam w drodze. El-Nar, pokrwawiwszy się już na ostrych cierniach, waha się przez kilka sekund, zanim piersią nie rozeprze krzaków, przez które przeskoczyć nie może.
Ale głos mój nakazujący starczy. Nie czuję już ukłuć, gardzi przeszkodami. Swywola odważnego młodzieńca udzieliła mu się i porwała go ze sobą. Zdobywa się znów na uskrzydlony galop wieczorów w pustyni, owych wieczorów jaśniejących światłami Bajramu. W szerokich pędzi skokach jakby na piasczystej równinie. I boskie jakieś spustoszenie znaczy ślad jego, smugami róż podeptanych na ziemi.
Tu jednak kanał przed nami i stawy pozostałe po wylewie. Pogoń dzika za nami nie ustaje. Obracam się w siodle i widzę, jak grożą podniesionemi, długiemi łozami. Jeśli im się nie wymknę, zabiją mnie lub okaleczą.
„El-Narze. El-Narze. Tu przez wodę! Leć.“
Mierzymy kanał tylko miarą odwagi.