Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wielkiej, kiedy czuwałem przy zwłokach miedzy wieńcami żałobnemi.
A przecież cudem jakimś żyję wciąż jeszcze. Duch mój skrysztalił w sobie wszystkie misterya. Niezmierna fala liryczna stworzenia przepływa go i od korzeni świata unosi się aż do trzykroć zmarszczonego mojego czoła człowieka.

Dziś przedstawia mi się śmierć w osłonie jakiejś czystości niebiańskiej, jak mi ją tam w górze, w kraju gotyckim okazywały groby przyziemne z drugiego stulecia.
Oczy jej otwarte są jak kielichy kwiatów w pierwszej godzinie poranku a złożone ręce wydają się, jakby brały już udział w życiu wiecznem.

Myślę o sztuce tego twórcy, który w dzień ostateczny ukształci twarze wybrańców na podobieństwo piękności w nim utajonej.
W mojej twarzy odwróconej wymazane zostanie odrazu, co czas i życie w niej porysowały.
Odrodzę się młodzieńcem w marmurze mojego grobu, jak zmarli na kolumnach grobowców greckich.
W stojącej postawie wyrzeźbiony trzymać będę za uzdę wielkiego konia uskrzydlonego, co ani do Hipogryfa podobny nie będzie, ani do Pegaza.

Śmierć wydaje mi się tylko formą mojej doskonałości.
Uwieczni ona wszystkie pierwiastki, które życie we mnie miesza i zmienia ciągłą swoją alchemią.
Co za „hymn niewyśpiewny” wtórować będzie śmierci mojej?