Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mijają dni, przeganiają się godziny — a każdy dzień bez jutrzenki, każda godzina bez odmiany zastaje mnie przygwożdżonego.
Nie chcę wyleczyć się. Wystarczy mi, że rany mi się zabliźnią i że się wzmocnię. Chciałbym na nogach stanąć, chciałbym się podnieść.
Moi towarzysze broni wołają mnie, moi współzawodnicy czekają. Tam w dole w linii bojowej, tam w górze w podniebnych zapasach każdy dzień wydaje się, jakby sięgnął szczytu bohaterstwa a nazajutrz prześciga go heros nieznany.
Wstanę tylko, zdobywszy się na wolę niezłomną przewyższenia go.
Czuję, że jak tylko stanę na nogach, o wiele lepiej walczyć będę.
Ile to ja rozwagi, ile podstępów, ile lisiej przebiegłości nie użyję, aby wyrównać braki zmniejszonej siły widzenia. Wróg znajdzie się zawsze po mojej lewicy, lub przedemną, jeśli mi Bóg dopomoże. A jak mój dziki Malatestino powiem: „Widzę przecież tem jednem okiem.”
Zapał będzie ten sam, ale ogień jego pouczony będzie doświadczeniem, zaostrzony cierpliwością.
Wszystko dziś bez miary. Nie zna jej odwaga człowieka — heroizm nie ma granic.
Na szczycie potęgi liryzmu stoi poeta — bohater.
Pindar porwał struny, złamał lubnię, wiedząc, o ile piękniejszem jest walczyć i ważyć się.

Niebezpieczeństwo działa na mnie, jak śpiew liryczny. Moją poezyę podtrzymuje odwaga i to nietylko w czas wojny, ale — jeśli zastanowię się nad wielkiemi godzinami ubiegłego mego życia — także i w czas pokoju, także w tym okresie przemi-