Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teraz jest na kraju serca, jest w dotykalnej bliskości. Serce zatrzymuje się — i już niem zawładnięło, wypełniło, się po brzegi, przelewa się.
Spostrzegam cień mego dziecka, które pochyla się nad moją twarzą.
Lekkie jego palce dotykają moich lic pod bandażem i zwilżają się.
Na łzy zimne i lepkie z oka straconego płynie ciepły strumień płaczu.
Życie duszy wypełnia bandaże.
Nie mylę się. Pewny jestem, że fala wytrysła wprzód z pod oka ślepego, niż z oka drugiego.
Teraz oba oczy żyją tem samem życiem podniosłem. Są dwoma żywemi źródłami.
Nie wiem już, gdzie się moje cierpienia podziały. Cierpienia moje są dobrem, którego się nie zna.
Łzy przelewają się. Dziecko moje zanurzyło w nich palce i nie śmie ich obetrzeć.
Czuję głowę jego obok poduszki. To moja córka, córka krwi mojej — mówi do mnie stojącego u progu starości słowa macierzyńskie, słowa miłości pełne, jakiemi matki przemawiają do dzieci.
Czuję że słowy temi, jak starożytna Piet’ bierze mnie na kolana swoje i podtrzymuje mnie w moich bolach. Upójcie mnie muzyką.
Dajcie mi jeszcze zapłakać łzami, duszy mojej.
Sięgnijcie melodyą w głąb mojej rany, wywołajcie tam niewymownej piękności kolory, jakie zjawiają się tylko w świetlnem widmie gwiazd.

Oto jestem jak trup, co zaczyna się już rozkładać. Pełno we mnie substancyi, która traci swój związek, pełno soków które fermentują. Słyszę w sobie ten bełkot który słyszałem już owej nocy