Strona:Gabriela Zapolska - Zofja M.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kać szat tego ideału. Spędzał wieczory samotnie, przy maszynce spirytusowej oglądając guziczki u rękawiczek, albo gorsy u świeżo wyprasowanych koszul. Nawet gdy był jeszcze w gimnazjum, unikał pokątnych pogawędek, z których mężczyzna na resztę życia wynosi lekceważącą ciekawość w stosunku do kobiet. Nie przechodząc uniwersytetu, nie ustał w tej ciągłej pogoni za ideałem, który czynił z pocztowego c. k. urzędnika maszynę marzącą, wpółsenną — spiesznie wpatrującą się w oczka siatki, gdy po za niemi pojawiła się postać kobieca, odziana w jasną, wiosenną sukienkę. Dla pana Winklewskiego wszystkie te postacie były piękne, wszystkie młode, wszystkie interesujące. Zlewały się one w jedną nieuchwytną marę — kobiety szeleszczącej, pachnącej, o kształtnych małych rękach i w lakierowanych pantofelkach, migających z pod rąbka sukni. Przychodziło ich dużo, szczególniej rano, po owe listy «poste-restante», leżące cierpliwie w przegródkach, oznaczonych czarną na tle białego papierka literą. Widać było z wyrazu twarzy, z drżenia rąk, z nagłej bladości, skoro pan Winklewski szukał napróżno żądanego listu, że przeważnie sprawy sercowe przywodziły do brudnej i ciemnej izby pocztowej te wiosenne, kobiece zjawiska. Od pensjonarskiego mundurku zacząwszy, skończywszy na kapotce mężatki, przesuwały się jak w kalejdoskopie białe i różowe twarze przed kratkami klatki pana Winklewskiego,