Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Znak zapytania.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żone do sań, ozdobionych monogramami lub herbami, wstrząsały dumnie głowami, strojnemi w pęki piór, a śnieg, odrzucany kopytami, odbijał się o kolorowe, zdobne szlakami siatki.
W sankach uśmiechały się ładne twarzyczki, uróżowane mrozem, a w dodatku upudrowane veloutiną do niemożliwości. Bezlistne, nagie wierzby, opasujące drogę jak straż honorowa, wznosiły w niebo swoje ciemne ramiona.
Miały pozór dewotek, wołających o pomstę na widok ustrojonych i umalowanych elegantek.
Wysiadłszy z dorożki i kupiwszy bilet, znalazłem się w oka mgnieniu na lodzie. Nieliczna publiczność otaczała barjery.
W lożach porozsiadały się ciemno ubrane damy, a wykwintna francuszczyna przedzierała się przez tony polki, nie dając się wyprzedzić trombonom i innym instrumentom dętym. Na lodzie zato roiło się od wesołych, młodych kobiet i równie młodych, choć mniej wesołych mężczyzn.
Obserwując cały ten tłum, dostrzegłem, że kobiety, tak napozór wątłe stworzenia, prześcigały mężczyzn w wytrwałości i sile.