Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzył dalej chłopczyk — ale grał cichutko, zdaleka, nie tak, jak gra mamcia albo Tyńcia...
Wstał i jak lunatyk postąpił do fortepianu.
— O tak mi będzie grał...
Położył na klawiszach rączki. Nie znał ani jednej nuty. Więc uderzał naprawo i lewo, na oślep. Była to straszna kakofonja. Ale Mietkowi się zdawało, że jest to... melodja. Bo grała mu pieśń dziecięcych, prymitywnych ułud. Grał mu las, a potem cała przestrzeń jasna morza, poznaczona srebrem i bielą żagli. Grały mu fale w tych klekotach szarpanych, tłuczonych klawiszy. Była to wniebowzięta chwila złudzenia. A on sam stał nad brzegiem, jakiś silny, lecz nie tą siłą cyrkowych atletów, produkujących muskuły i klaszczących sobie po karku, lecz siłą, której nie rozumiał a tylko odczuwał. Była ona Mocą tych, którzy potrafią przez to samo, iż istnieją, przez dobroć w sobie zawartą, powstrzymywać innych od czynienia źle. Właściwie oni są bohaterami życia, choć nikłem widmem suną się po ziemi...
W Mietku wzrasta owa Moc. Oczy jego rozszerzyły się, pierś nieforemna podała naprzód. Fale mu się garną do stóp, fale-ludzie, gnane rozpędem losu-ziemi, zbuntowane, gryzące brzeg, gryzące serca i istnienia. Lecz gdy go wyczują, gdy do stóp mu przypadną, cofają się korne i tylko jęczą zcicha...