Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wielkiem, — ale sztuczny konwenans, rachuba, dobre maniery kazałyby wam zatłumić mimowolne wzruszenie, które sercem waszem wstrząsnęłoby chwilowo — i ty, o czarnowłosy, pytałbyś: „jaki jest jej posag?“ — Ona zaś, ta ciemnooka: „kim on jest właściwie?“
I gdybyś ty ożył, może nawet na dnie twego serca zatliłaby się iskra miłości, potrafiłbyś w drobne uszko szeptać zaklęte słowa, wziąłbyś serce i wolę kobiety, — ale... poświęcić się dla niej, oddać coś ze siebie samego, ocalić z potopu — ty już tego nie zrobisz, piękny, z bronzu odlany młodzieńcze! Wieki całe składały się nato, wieki negacji, sceptycyzmu, zdrady i kłamstw występnych; ty zapomniałeś kochać, a z nieba już wykraść tajemnicy miłosnej nie możesz i... nie chcesz! Przestałeś widzieć w kobiecie skarb swój jedyny, ideał szczęścia, poza którym wszystko jest nicością. Sara dla ciebie teraz byłaby dodatkiem do posagu, karjery i... szampana. Kochanka lwa stałaby się jego niewolnicą, wlokącą za sobą worki pieniędzy lub chwile fikcyjnej rozkoszy, a łza jej serdeczna uśmiechby w tobie budziła.
O! Gdybyś ty ożył, jakże niskim i nędznym stałbyś się teraz!...
Ty pierwszy wbiegłbyś do arki ojca swego, potrącając innych, nie bacząc nato, co się stanie z istotą przez ciebie ukochaną...