Strona:Gabriela Zapolska - Krowięta.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niczne, tchnące nieprzepartym czarem Dalile, Balladyny!
I już, już widziała się każda z tych dziewczyn w białej szacie, błądzącą po lesie, z krwawym nożem w dłoni... To znów spowita w gazy czarowała Rosweina lub rozpaczała po zgonie Riccia!..
Któraż nie roiła tych snów złotych! W rzeczywistości jednak pan reżyser każe jej być damą dworu w „Urzędowej żonie“, lub starą panną w szablonowej komedyi. Czasem dla „szopy“ ubierają ją za pazia w tak zwane „szpongi“ i przypinają chorągiewki do pończoch lub pantofli.
Rzeczywistość jest straszna, nieubłagana...
Z „Maryi Stuart,“ „Dalili,“ „Klary“ pozostaje... krowięta!
Trywialne to słowo.
Brzydkie, niesmaczne!
Stworzył je inspicyent, gdy na pół pijany trzymał scenaryusz Księcia niezłomnego.
Młoda debiutantka stała cała drżąca w długiej sukni z wyblakłego kaszmiru. Grała powiernicę.
Miała powiedzieć dwa słowa.
Gdy przyszła na nią kolej, inspicyent zawołał.
— Krowięta na scenę!
Weszła bez wahania, przyjmując tem milczeniem nazwę, jaką na jej głowę rzucono.
Była to protoplastka tej wielkiej rodziny. Dziś jest „artystką“ na tak zwanem „stanowisku,“ ale w serce jej wgryzła się ta nazwa jak napis w kamienną płytę.
Gdy teraz inspicyent, podając jej z uprzejmym uśmiechem rekwizyt, mówi „baczność, pani wjeżdża!“ — ona, gotując się do wejścia na jasno oświetloną scenę, przypomina sobie tragedyę