Strona:Gabriela Zapolska - Krowięta.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brylantach, wypływa inną falą, mętną, błotną... marne i okropne to wyróżnienie — ale wyróżnienie.
Pozostaje artystycznem zerem, ale imponuje jedwabiem i nizkiem wycięciem stanika.
Szelest materyi „jak skóra“ — białość odkrytych ramion i połysk drogich kamieni imponują w świecie desek i tekturowych koron.
Nędza sprowadza szyderstwo, tren podbity koronką za 500 franków nizko głowę schylać każe...
Co więcej, nawet pióra Zoilów nie tak ostro bywają przycięte, gdy miękie fale pluszu i koronek owiną ciało nicości artystycznej.
Krowięta jest wtedy „elegancką“ i to wystarcza.
Drogo jednak kupuje ona te materye, które w podziw wprawiają tłumy, „wzmianki“ reklamiarskie w pewnej kategoryi dziennikach ileż kosztują zachodu, flirtowania, a czasem i tego, co ludzie zwą... miłością!
Teatr, to świeca płonąca jasno śród ciemności nocnej, kobiety, to te ćmy krążące dookoła — płomień je wabi... ciepło nęci...
Trzask... ćma spłonęła!
I scena, jak wiecznie nienasycona paszcza olbrzymiego zwierza, chłonie w siebie bezustannie coraz nowe ofiary. Idą z uśmiechem i nadzieją w sercu, a raz wpadłszy w paszczę potworu, w tę otchłań sznurów, płótna, desek, kołków, świderków, łat, przystawek, fersegungów, wolnych okolic, błąkają się zniechęcone, rozczarowane, smutne jak te duchy, co wszelką nadzieję zostawiły za sobą.
Śród snów gorączkowych majaczyły im przed oczyma wielkie, szlachetne postacie, lub demo-