Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



III.

— Czy wielmożna pani każe podać herbatę?
— Nie, zadzwonię... — odpowiedziała Helena.
Usiadła na fotelu koło okrągłęgo stołu i zdawała się na coś czekać. Spoglądała na zegar, na drzwi. Nagle wstała podeszła do okna. Ulica Zygmuntowska, przy której mieszkała, była pusta. Wieczór nadchodził powoli, ale miał w sobie jakąś monotonię, rozpaczliwą pustkę, coś, co jej duszę przeszywało boleśnie. Zdawało się jej, gdy przechyliła się przez okno, że jakaś część jej życia ulata nagle i rozprasza się w przestrzeni. Z przeciwległych okien dolatywały ją tony fortepianu.
L’Altalena... pomyślała i przymknęła oczy.
Była to włoska piosenka o dziwnym, niepokojącym motywie. Helena słyszała ją teraz w lecie codziennie o zmroku, gdy z okien otwartych dolatywały dźwięki fortepianów. Kilkakrotnie chciała kupić nuty tej piosenki i grać ją sama, grać do znużenia, tak motyw ten męczył i mordował ją po prostu swoją banalną niezwykłością. Ale nigdy nie odważyła się grać jej sama. Miała jakąś zabobonną trwogę, gdy słyszała tę l’Altalenę; zdawało się jej, że tuż po za nią jest jakaś groźna postać, jakiś czarny płaszcz tragedji jej życia, coś, przed czem uciecby nie mogła, jakaś sieć, w którą dusza jej oplącze się tak, że gdy wyrwie się, pozostaną już tylko strzępy trupie.
Helena słucha l’Altaleny, oczy ma zamknięte, bo nawet w pustkę ulicy patrzeć się boi. A tak bardzo się boi, że zapomina o Reichenhallu, o tem, że ma na sobie nowy lila szlafrok, że ma już pieniądze na drogę... tylko słucha l’Altaleny, którą jęczy w oddali jakiś nieznany fortepian i czuje się bardzo samą, bardzo bezsilną wobec jakiejś groźnej, niewidzianej potęgi.
Nagle łagodny, spokojny głos mówi:
— Jaka pani dziś ładna!
Helena odwraca się szybko.
— Och!... to pan... jakże to dobrze!...