Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzeba mieć wykształcenie, talent i posiadać języki…
Słysząc te ostatnie słowa, Zawiejski, który nigdy nie przyjmował udziału w gwarnych pogawędkach biurowych, podniósł głowę.
Posiadać języki?
Wszakże on zna doskonale język francuski. Gdy był dzieckiem pierwej modlił się po francusku niż w rodzinnym języku. Dla czegóż nie mógłby spożytkować tej umiejętności?
Mógłby zarobić dość łatwo parę rubli, które teraz spadłyby nań po prostu jak z nieba. Te buciki Maryni sen mu po prostu odbierają. Gdy spojrzy na świat Boży i zobaczy słonko, śmiejące się w jesiennem złocie, serce mu się ściska na myśl o tem maleństwie, siedzącem w ciemnym kącie pustego pokoju.
Och!… gdyby…
Wróciwszy z biura do domu otworzył małą paczkę stojącą pod łóżkiem. Były tam książki żony, które ona udawała, że czyta w chwilach polepszenia. I tak, jak nabrała nagle wraz ze zbliżającą się śmiercią, ochoty do wciągania woni drażniących i pokrywania zapadłych policzków obłokiem veloutiny — tak samo zapragnęła czytać te książki francuskie, których ilustrowane okładki napełniały ją za życia niezdrową ciekawością.
Zawiejski powoli książki wyjmować począł i odkładał je w miarę czytania tytułów.
Żółta pogryzmolona okładka Victora Monroya, atłasowa, delikatna stronnica Satina, wreszcie złoto-niebieska Gayda. Nad tą ostatnią zastanowił się chwilę. Możeby wybrać coś z tych drobnostek pełnych werwy i humoru. Lecz, tuż pod portrecikiem Fifiny przeczytał zakaz tłómaczenia, bez zezwolenia autora. Napisać, prosić o pozwolenie, byłoby rzeczą zupełnie legalną, lecz… ileż to czasu