Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tach igrały cienie, nie odważając się zbliżyć do kilku krzesełek, połączonych szpagatem i stanowiących łóżko Maryni; zdawało mu się, że dziecko skarży się we śnie na swoją dolę i niezaradność ojca…
Lecz co miał począć?
Syn, względnie zamożnych rodziców, którzy cały majątek stracili, już w gimnazjum znalazł się na rozdrożu.
Nie mając zbyt wybitnych zdolności ani energji, opuścił ręce i zaczął iść przez świat po omacku, szukając karjery. Dostał wreszcie miejsce w biurze i zaprzągł się do codziennej pracy, z zaparciem się jaśniejszych pragnień i dążeń. Czerpiąc z małego posażku żony, z całą nieoględnością człowieka słabego, nie czuł początkowo wielkiego braku. Posażek się wyczerpał, żona zmarła, porodziwszy dziecię i oto Zawiejski znalazł się w rozpaczliwem położeniu człowieka szarpanego przez dłużników i codzienne życia potrzeby.
Powoli zaczął oglądać się na swych kolegów biurowych. Dowiedział się, że ten i ów „nocami dorabia sobie“, przepisując akta adwokackie, pisząc role teatralne, kopjując manuskrypty. Jeden z nich posiadając język niemiecki, przetłómaczył dziesięciołokciową powieść, biorąc po groszu za trzy wiersze druku. Chwalił się tem, zadzierając do góry głowę. Zdawało mu się, że jest powieściopisarzem i mówiąc o literatach dodawał zwykle „my“, obserwując z pod oka uczynione wrażenie… W zapleśniałej atmosferze biurowej słowa jego brzmiały dźwięcznie i jakiś jasny promień samodzielnej napozór pracy przewijał się wśród kurzu starych papierów i woni zniszczonych kartek. Ten i ów zazdrościł szczęśliwcowi.
— Tak! zapewne… — mówił tłómacz, zwijając papierosa — rzecz to zyskowna, ale na to