Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz redaktor, młody człowiek o kwadratowej twarzy i purpurową obwódką okrążonych oczach, z grzecznym pośpiechem zbliżył się do przybyłego.
— Artykulik? co? — pytał, wyciągając ręce poplamione atramentem — Zda się do numeru okazowego. W jakiej sprawie? co?
— Nie, panie, to nie artykuł, to nowela.
Twarz redaktora rozjaśniła się radośnie.
— Przepysznie! Oryginalna? z zacięciem?… Bo to my, panie, stworzymy nowy realizm.
— Nie, panie, to tłómaczenie…
— Z francuskiego? Temat trochę drażniący a gazą przykryty?… Wspaniałe! daj pan manuskrypt. Wydrukujemy!
Ojciec Maryni zaledwie mógł uwierzyć własnym uszom.
— A jak prędko? — zapytał, podając zwitek papieru.
— Ależ za dni parę. Numer okazowy ukaże się niedługo. Właśnie mamy okienko…
W serce Zawiejskiego wstąpiła otucha. Była to niespodziewana radość i to wtedy spada na niego, gdy już całą nadzieję utracił. I cały ten pokój, brudny, ciemny, z obszarpanemi tapetami, wydaje mu się rajem, a kwadratowa twarz redaktora uosobieniem piękności.
Powodzenie go uzuchwala, namyśla się, czy nie mógłby wziąć zaliczki, wracając okupiłby buciki i Marynia jutro rano mogłaby wyjść na spacer.
— Chciałbym jednak… — zaczyna nieśmiało.
— Honorarjum? Chodzi panu o honorarjum? hm… tak… zapewne, płacimy dobrze, o! lepiej niż gdziekolwiek!… Cent za wiersz… a w dodatku jaki wiersz będzie krótki, zobaczysz pan?
Nagle drzwi się otwierają z impetem i wchodzi wysoki, tęgi mężczyzna.