Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawiejski poznaje w nim siedzącego pod piecem jegomościa, który kilka dni temu z rąk jego odebrał tłómaczenie nowelki i rzucił na stół redakcyjny.
Przybyły wchodząc, anonsuje się od razu energicznem plunięciem i wygłoszeniem dwóch słów.
— Wszystko jedno!…
Poczem skinąwszy głową redaktorowi rozsiada się na krześle.
— Przyniosłem artykuł o szlachcie, ale nie dam go pierwej, aż pieniądze zobaczę — mówi, uśmiechając się złośliwie.
— Ależ… będą! będą pieniążki łaskawco! — uspakaja redaktor, a zwracając się do Zawiejskiego dodaje:
— Pana dłużej nie zatrzymuję… proszę o adres, ażebym mógł numer okazowy nadesłać!
Zawiejski podaje swój adres i odprowadzony do drzwi przez grzecznego redaktora, wychodzi na schody pełen najlepszej otuchy.
Mój Boże!… nareszcie, nareszcie za dni parę da dziecku tyle upragnione buciki.
Tymczasem w redakcji ciągnęła się dalej pomiędzy redaktorem, a autorem artykułu o szlachcie dyskusja. Literat był nieubłagany… Żądał koniecznie pieniędzy i gotował się do odejścia.
— Albo pieniądze, albo nic — mruczał oglądając swój zniszczony cylinder i wkładając go na głowę.
Cylinder zsunął mu się na oczy.
— Nikczemna bestja rozlazła się na deszczu!…
Zdjął kapelusz i zaczął oglądać się za kawałkiem papieru.
— Siadaj pan… — prosił redaktor — siadaj pan. Pomówimy spokojnie. Ja daję słowo, że zapłacę…