Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mić wrażenia; mgła jakaś oczy mu zasłaniała, gdy schwycił za klamkę.
Wreszcie otworzył drzwi i potknął się o chłopca, pędzącego z korektą.
— Czy można widzieć pana redaktora?
— Je śniadanie!
— To może…
— Pan sekretarz też je śniadanie i wszystkie panowie też…
Zawiejski cofnął się do sieni.
— Przyszedłem nie w porę — pomyślał — poczekam chwilę.
Redakcja, jedząca śniadanie o dwunastej, zaimponowała biedakowi niezmiernie.
Po półgodzinnem oczekiwaniu, Zawiejski uznał za stosowne wsunąć się znów do przedpokoju.
Tym razem, los posłużył mu, spotkał się oko w oko z naczelnym redaktorem, który przed chwilą przestał telefonować, lecz nie odszedł jeszcze od aparatu.
— Czy nie mogę się widzieć z p. redaktorem? — zapytał pokornie Zawiejski.
Zapytany odwrócił się szybko i od stóp do głowy zmierzył wzrokiem natręta.
— Ja nim jestem — odparł, wyjmując piórko do zębów z bocznej kieszeni kamizelki — czem mogę służyć?
— Przyniosłem przetłómaczoną nowelkę…
Redaktor przymrużył oczy.
— Ach!… zapewne z francuskiego.
— Tak!
— My tłómaczeń nie drukujemy.
Z temi wyrazami redaktor zwrócił się szybko do telefonu i po dzwonieniu, przykładaniu ucha, powtórnem dzwonieniu rozpoczęło się sakramentalne:
— Nie słyszę!…
Zawiejski uczuł, że odejść powinien.
Wysunął się cicho, potrącony na progu przez tegoż samego chłopca wydostał się na wschody.
W sercu czuł po prostu ból dotkliwy.
Dlaczego?