Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zczerniały medalik z Matką Boską. Późniéj usiedli oboje pod parkanem i rozmawiali długo, półgłosem.
Słońce tymczasem wstało zupełnie ze swego sennego rozmarzenia. Szło wspaniale po niebie, siejąc ciepło i promienie, jak dobroczynny monarcha, rozrzucający podczas koronacyi złoto tłoczącemu się pospólstwu. Zaglądało do mieszkań bogaczów i budziło pod strychem śpiących nędzarzy. Jednym niosło szczęście, no we dostatki i śmiech wesoły, drugim nową nędzę, niedostatek i łzę gorzką, palącą, sierocą. Dla jednych promień słońca był dobroczyńcą, wołającym do nowych rozkoszy — dla innych katem i złocistym, zwiastującym udręczenia bez końca!
Zbliżył się nakoniec dzień ślubu tych dwojga nędzarzy. Razem z opadającemi liśćmi drzew mieli sobie zaprzysiądz wiarę i miłość do śmierci. Jesień szła szybkim krokiem, ścieląc sobie drogę zżółkłą drzew ozdobą. Kamienica, przy któréj budowie pracowali Paweł i Marysia, stała już prawie ukończona, wznosząc swe równe, czerwone mury — i czekając tylko na pokrycie dachu.
To téż roboty szły z podwójną szybkością. Trzeba było się śpieszyć przed nastaniem pierwszych mrozów. Było to wczesnym rankiem, chłodnym, szarym — bez najmniejszego promienia słońca, bez złotych, ciepłych blasków lata. Marysia uśmiechnięta i nad wyraz szczęśliwa chodziła tam i napowrót po tymczasowych wschodkach i kładkach, donosząc cegłę robotnikom, pracującym na samym szczycie rusztowania. Pomiędzy nimi znajdował się Paweł, równie wesoły, z piosenką na ustach i uprzejmym żarcikiem dla swych towarzyszy. Gdy