Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ga istot powstało teraz pragnienie własnego kącika, tych czterech ścian, gdzieby się mogli zamknąć ze swém szczęściem.
Mieli teraz dla siebie wieczny uśmiech na twarzy, dobre słówko, uściśnienie dłoni... Troszczyli się nawzajem o siebie, jeżeli pot gorącą strugą oblewał ich zmęczone twarze.
Jednego słonecznego poranku zeszli się wcześniéj niż wszyscy robotnicy. Robili to bardzo często. Natrętne spojrzenia gniewały ich. Mieli sobie tyle do powiedzenia, a jedna godzina południowéj przerwy nie wystarczała na te sieroce zwierzenia. Na widok idącego Pawła, Marysia przyśpieszała kroku, on wyciągał ku niéj dłonie i ręce ich łączyły się w długim, gorącym uścisku.
Dnia tego jednak było inaczéj. Paweł nie wyciągnął ręki ku śpieszącéj dziewczynie, ale przeciwnie krył ręce te za plecami; czynił to z niezgrabném zakłopotaniem, a mimo to uśmiechał się i mrugał filuternie oczami. Marysia zatrzymała się i patrzała, zdziwiona tém niezwykłém przyjęciem.
— Zgadnij Marysiu, co ci przynoszę — rzekł robotnik — przychylając głowę.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Pomyśl.
Marysia starała się zamienić w czyn słowo narzeczonego, ale napróżno...
Poprawiła chuścinę zsuwającą się z głowy i wyciągnęła machinalnie rękę.
— Daj — wyrzekła, a wyraz ciekawości zarysował się na jéj krągłéj twarzy.