Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

idące z bielizną do magla. Ta biedna, brudna wyrobnica, mimo swéj trwogi i zalęknienia onieśmielała go nawzajem. Z jasnego czoła Marysi biła nieskalana czystość, która go przygniatała ku ziemi.
Nie mógł jéj wyzywać brutalnie i szeptać dwuznacznie, czuł, że pomiędzy nim a nią otwiera się przepaść, którą tylko jednym sposobem przebyć będzie można...
Nad wieczorem dnia tego dwoje ludzi powracało wązką i ciasną uliczką, prowadzącą do mieszkania Marysi. Szli wolno i mówili mało. W spracowanéj dłoni robotnika szeleściała zwiędnięta gałązka jaśminu, którą wyjął pod parkanem z dłoni dziewczyny. Mrok owijał ziemię, a miasto poczynało tonąć w senném rozmarzeniu. Na progu staréj kamieniczki zatrzymali się oboje, ścisnęli sobie dłonie i powiedzieli: „do jutra!”


∗                    ∗

I od tego sierpniowego wieczoru mówili sobie codziennie „do jutra” — z uśmiechem szczęścia na twarzach. Schodzili się rano stęsknieni i spragnieni swego widoku. Czysta miłość młodéj dziewczyny działała zbawiennie na duszę Pawła.
Do téj chwili kobieta była dlań istotą niższą; teraz serce jego drżało na każde spojrzenie siwych, łagodnych oczów Marysi. Nieraz wśród pracy spoglądał na dół i szukał wzrokiem błękitnego kaftanika. Nie klął i nie chodził do narożnego szynku. W południowéj przerwie siadali jedno przy drugiém i rozmawiali półgłosem. Mówili cicho, bojąc się, aby ich kto nie podsłuchał i nie