Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na to pytanie zielone oko, z taką tkliwością patrzące w niego, zapala się fosforycznym ogniem.
— To ja! — odpowiada krótko i ostro.
O ileż głos ten brzmi dziwniéj, niemiléj. Niema w nim téj prośby, namiętnéj, stłumionéj prośby, jaka brzmi przy wyrazie: „panyczu mój.”
— To ja — odpowiada sucho, bezdźwięcznie.
Cały żal, a zarazem i uraza tajona przez lat tyle, składa się na te dwa słowa. Hrabia nie chce jednak zrozumiéć, za co może miéć doń urazę ta piękna mołodyca.
Wszedł rankiem zimowym do chaty i zastał ją wpółsenną; przypadła mu do nóg, on uczynił jéj ten zaszczyt, że od stóp swoich podniósł ją do uścisku, do objęć. Potém... zapomniał. Miły Boże! tak się zawsze robi. Nie pamiętał na trzeci dzień o chacie koło bramy. Dziś widzi kobietę znowu pełną krasy i zdrowia, piękną w tych jedwabiach i haftach, i ciepły prąd przebiega jego ciało; patrzy, a gorąco panujące pod szklanym dachem altany, ciśnie mu czaszkę i rozsadza żyły.
Fotograf wyszedł do swéj pracowni, aby przygotować płytę, oni zostali sami wśród porozrzucanych płócien, szeslongów, tekturowych brzóz i dywanów z siana. Pomiędzy nimi mały Maryanek, nieufny i zachmurzony, spoglądał na ojca. Dziecię to dzieliło ich.
Pragnął ująć jéj rękę — tę, która była wolną; — usunęła ją z dumą królowéj.
Hrabia cofnął się zdziwiony pod naciskiem tego wzroku.
— Dlaczego się usuwasz? — zapytał, nieprzyzwyczajony do oporu — podobasz mi się, pamiętam cię w chacie przy bramie, moja piękna...