Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

innych zajęć, — dowiedziawszy się w domu, że pani hrabina pojechała do fotografa, sam podążył za niemi.
Wszedł więc do altany, niosąc ze sobą jasność letniego garnituru i woń Jockey-clubu. Na wschodach już śmieje się hałaśliwie i pyta: czy fotografia się udała. Małaszka drży i blednieje. Stoi właśnie na środku altany z dzieckiem na ręku, a promienie słońca oblewają całą jéj postać. W jednéj chwili jednak odzyskuje całą przytomność — czuje, że od téj sekundy cała jéj przyszłość zależy — wie, że wrażenie, które wywoła, pociągnie za sobą cały szereg wspomnień, mglistych obrazów niedawnéj przeszłości... Podnosi hardo głowę i za chwilę uśmiech zmysłowy rozsłania jéj purpurowe wilgotne usta. Oczy, usta, cała postać uśmiechają się dziwnym, nieokreślonym czarem; jedwab’ purpurowy szeleści, a korale dzwonią, gdy powoli przechyla się ku przodowi.
Gdy hrabia wchodzi i spogląda ze zdumieniem na nią — ona wesoła, roześmiana, pochyla się jeszcze bardziéj naprzód.
Wita go niby nizkim chłopskim ukłonem, a przecież głowy nie zgina, karku dumnego nie chyli. Tchnie cała weselem, rozkoszą, zdrowiem. Hrabia ogarnia całą jéj istotę jednym rzutem oka — przypomina sobie, że widział gdzieś twarz tę śmiejącą się żywym rumieńcem, — jakieś dreszcze przebiegają jego ciało... Przybliża się. Małaszka podaje mu dziecko — a pochylając się zręcznie, szepce: „panyczu mój...”
To dosyć! — w umyśle hrabiego z zadziwiającą dokładnością zarysowują się wypadki tego zimowego poranku, w którym to słowo owionęło go całego.
— To ty? — pyta zdziwiony wpatrzoną weń kobietę.