Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

giłę wisielca, — rzewne tony sierocéj piosenki zadrżały w powietrzu.
Wrócił do swego dawnego ustronia; wolał tam siedziéć wśród drzew jeszcze bezlistnych i drobnych ziółek, wychodzących nieśmiało z ziemi, i „grać, grać, taj dumać!” — niż przebywać w chacie, po któréj układając haładyszki, krzątała się chmurna i smutna kobieta.
Siedział tam po dniach całych, przesiedział nawet i lato, aż wróciwszy pewnego sierpniowego wieczora, zastał w domu maleńkiego gościa, który drzemał spokojnie w plecionéj kołysce, zawieszonéj u pułapu.
Wielki, barczysty chłop pochylił się nad tą drobną, wątłą postacią i stał tak długo, wpatrzony w tę czerwoną i głupią buzię. Dziecko przez sen uśmiechnęło się tym dziwnym uśmiechem, który jest właściwością tylko tych małych istotek.
Oczy Julka napełniły się łzami.
Był-to syn, jego syn! jego dziecię! własność jego! Nie będzie teraz znów sam na świecie — ten maluchny robaczek będzie dlań ojcem, matką, żoną, wszystkiém! wszystkiém!...
Wzrok jego mimowoli ogarnął z miłością całą chatę i zatrzymał się na leżącéj na tapczanie Małaszce.
Czerwony blask płonącego łuczywa oblewał twarz jéj, zmęczoną fizyczném cierpieniem.
Policzki zapadły, a rysy się zaostrzyły. Patrzyła w ziemię, oparłszy brodę na łokciu.
Julek zbliżył się ku niéj z wyciągniętemi rękami.
Pragnął uścisnąć serdecznie matkę swego syna — kobietę, która mu dała taką słodką a nieznaną mu chwilę; chciał powiedziéć jéj, ile szczęścia przepełnia mu serce i rozrywa piersi.