Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cząc się o nią, — zapomniał, znieważył ją okrutnie. W sercu jéj dotknięta została najdrażliwsza struna, bo jéj pycha, niczém nie pohamowana pycha! Skosztowała z upajającéj czary i w téj saméj chwili czara ta rozprysnęła się w tysiące kawałków. Ten człowiek był ciągle przy niéj, oderwane słowa, czyny, uśmiechy, wszystko pamiętała do najdrobniejszych szczegółów. Przez tę krótką chwilę wrósł w jéj duszę, stał się jéj myślą, jéj życiem. A dziś, dziś odjechał bez spojrzenia, bez słowa żalu — zostawił ją samotną na progu chaty, z rozbudzoném pragnieniem widzenia go częściéj. Czyż tak mało dała mu rozkoszy, że nie zapragnął więcéj jéj uścisku i spojrzenia ócz zielonych?
Małaszka schyliła głowę — zwątpiła o potędze swych wdzięków.
Dwie łzy zawisły na jéj jasnych rzęsach.
Nie serdeczne jednak były to łzy, nie tęsknota i ból wyciskała je z oczu dumnéj mołodycy — zawiedziona pycha i zraniona miłość własna zmuszały ją do płaczu.
Harda jéj głowa opadła na piersi, zniechęcenie i gorycz rozlały się na twarzy, ręce nerwowym ruchem szarpały zapaskę.
Nagle podniosła głowę, zielone oczy błysnęły, wyraz zniechęcenia ustąpił jakiemuś prawie demonicznemu ogniowi, który oblał szkarłatnym rumieńcem policzki kobiety. Ponury cień zasępił jéj czoło, ręce skurczyła, jak przed jakimś paroksyzmem nerwowym.
Szybkim ruchem zwróciła się ku bielejącéj drodze, na któréj widniały jeszcze ślady kół powozowych; jednę rękę podniosła do góry, a grożąc nią w powietrzu, syknęła zaciśniętemi ustami.