Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Potrzebował łona, na któremby mógł złożyć zmęczona głowę swoję, — serca, którego bicie czułby przy swojém, — miękkiéj dłoni w swém ręku, ciepłego ramienia dokoła szyi...
W takiéj chwili bezgranicznéj tęsknoty zapragnął miéć przy sobie na zawsze jasnowłosą dziewczynę, która lat temu cztery, siedząc na przydrożnym plocie, wołała: „Julku!...”
Nie miał jednak ani chaty, ani dachu, pod który mógłby towarzyszkę swego życia zaprowadzić.
Zasłużeni lokaje mieli na wsi chaty i po kilka morgów gruntu, ale na to potrzeba było froterować pokoje i trzepać dywany po lat dwadzieścia, a czasem i więcéj.
Zkądże więc Julkowi marzyć o podobném szczęściu!
Jedna wszakże noc jesienna przyniosła mu na czarnych skrzydłach swoich to szczęście, do którego wzdychał.
Było to w listopadzie, w tym brzydkim jesiennym miesiącu, pełnym błota, deszczu, niezdrowéj wilgoci.
W listopadzie podobno anioł śmierci schodzi na ziemię i zabiera ze sobą dusze biednych suchotników, którzy drżą, kaszląc za zbliżeniem się wilgotnéj szaréj sukni anioła.
Niektóre dusze pozostają jeszcze w tych wątłych zniszczonych ciałach do przyszłéj jesieni.
Mroźny anioł sądzi, że niedość cierpiały, a może daje się ubłagać kochającéj matce lub łzom narzeczonego. Nie wiem, co silniejsze — tylko to wiem na pewno, że każde z tych nieszczęśliwych cierpi więcéj, niż przynosi swém przedłużoném istnieniem rozkoszy.
Dlatego to sądzę, że wysłannik Boga jest raczéj su-