Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przeczucie nie zawiodło jéj, weszła po czerwoném suknie, zaścielającém wschody; wiodło ja przeznaczenie w postaci Julka, który na swoję i jéj zgubę otwierał przed nią dworskie podwoje.
A stało się to dziwnie szybko, ku wielkiemu zdziwieniu całéj wsi, a nawet i saméj Małaszki.
Julek od lat kilku pokochał jasnowłosą dziewczynę.
Kochał ją dla téj prostéj przyczyny, że nie miał nikogo innego do kochania. Były to jedyne usta, które się doń uśmiechały, — jedyna główka, która chętnie garnęła się do jego ramienia.
Choć Małaszka była gospodarską córką, a on biednym sierotą, jednak uważał ją zawsze za swą przyszłą żonę. Czuł przecież, że żonę miéć musi — a któż inny miał nią być, jeśli nie to jedno dziewczę, które z nim letniemi wieczorami rozmawiało w dworskim sadzie?
Między dworską służbą nie miał ani jednego przyjaciela, nikogo, ktoby doń przyjazném słówkiem przemówił lub mile pozdrowił. Dnie całe spędzał sam, krzątając się koło koni lub czyszcząc uprzęże.
Jaśnie panna rzadko wyjeżdżała — czasem po południu na spacer. Wieczory zaś i noce spływały mu samotnie w stajni, bo do czeladniéj izby chodzić nie chciał. Chichot dziewek i gruby zmysłowy śmiech mężczyzn raził go niemile. Był więc sam, smutny, milczący. Oddalać się od dworu nie mógł, służba mu na to nie pozwalała; siedział więc długo w nocy na progu stajni i patrzył w ciemne niebo, na którém świecił srebrny miesiąc.
Było mu wtedy tak ciężko, tak łzawo, że radby szlochał jak dziecko. Opierał głowę o twardą futrynę drzwi i tulił się do drzewa, jak małe chłopię do matki.