Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dwunasta!
Lampa dogorywa, w bladém jéj świetle jesteś mi jeszcze piękniejszą, dziewczyno moja! Żyjesz prawie, pierś twa oddycha, białość marmuru przybiera barwę ciała... Czy wzruszyła cię prośba moja? czy rzeczywiście zstąpisz z krzewów zieleni i podasz mi śnieżną dłoń swoję na resztę życia? Nie, ja się nie mylę! Ona żyje, głowę wdzięcznie pochyla, ramiona podnosi, postać jéj olbrzymieje i dochodzi wzrostu wysokiéj kobiety... Boże mój!... zeskakuje lekko ze swéj podstawy... idzie ku mnie!
Przerażony zamykam oczy i cofam się kilka kroków. Krew uderza gwałtownie do głowy, zdaje się, że zwaryuję. Stoi tuż przy mnie, wyciąga ręce, zaczyna mówić...
Zbudziła się! zbudziła!...
Mówi, a głos jéj niewypowiedzianą harmonią spływa do uszów moich. Powoli przychodzę do siebie. Oswajam się z myślą, że gorąca prośba moja zdjęła zaczarowaną pieczęć z milczących ust marmurowéj kochanki mojéj. Ona wciąż przede mną, promienna, biała i żywa! Pragnienie moje spełnione, szalone marzenie stało się rzeczywistością.
Ona dziwi się téj nagłéj przemianie, spogląda dokoła uważnie, bez śladu zakłopotania.
Wzrok jéj błądzi po spłowiałych meblach, wytartym dywanie i zatrzymuje się na zniszczonym surducie moim.
Cudowne usta otwierają się. Zaczyna mówić! Ach! usłyszę nakoniec tę baśń czarowną, zaklętą od lat tylu w piersi marmurowéj...