Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Naturalnie!
Zabrał się do jedzenia, popijając herbatą.
Nagle Wielohradzka spytała:
— Znasz kanoniczkę Martel?
— Znam.
— To szkoda!
— Dlaczego? Czy chciała dać mamie robotę?
— Tak!... przez babkę Teci...
Wielohradzki podniósł szybko głowę.
— Niechże mamcia nie bierze!... — zawołał niespokojnie. — Kanoniczkę spotykam bardzo często, bywa na wszystkich wieczorach...
Wielohradzka uspokoiła go łagodnym gestem.
— Nie bój się... skoro tylko znasz tę panią, możesz być przekonany, iż nie przyjmę od niéj roboty.
Umilkła na chwilę, poczem dodała:
— A jednak szkoda... podobno dobrze płaci...
— Mieszczanki także dobrze płacą! — podjął Tadeusz żywo — a mając pomiędzy niémi klijentki, nie może mi mamcia zaszkodzić!...
Zjadł pierogi, otarł usta, zagryzł ciastkiem i powstał z krzesła.
— Idę, a skoro wrócę, opowiem mamci, co grali i jak panie na scenie były ubrane!... — wyrzekł, biorąc kapelusz.
Wielohradzka, przez chwilę zafrasowana, uśmiechnęła się wesoło.