Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja pomogę!... — odezwał się Tadeusz.
— Nie! nie! — zaoponowała matka — możesz sobie powalać mankiety, a zresztą to babska robota!...
On, bon prince, uśmiechając się, usiadł do stołu. Zgarnął łyżeczką kożuszek z garnuszka ze śmietanką i połknął go jednym haustem.
Poczem obejrzał się dokoła.
— Gdzież to Tecia?
— Głowa ją boli... — odparła Wielohradzka. — Pozwoliłam jéj chodzić na majowe nabożeństwo. Dziś wróciła z oczyma zaczerwienionemi i prosiła, aby jéj pozwolić odejść do domu.
Tadeusz smarował ostrożnie cieniuchną kromeczkę chleba grubą powłoką masła,
— Jak ją mamcia jutro zobaczy — wyrzekł — to niech mamcia jéj powie, że dlatego się jéj dziś nie ukłoniłem na ulicy, ponieważ jéj nie poznałem... Dopiero, kiedy przeszła, domyśliłem się, że to ona.
Teraz, kiedy on był zadowolniony, pragnął, aby inni byli także zadowolnieni.
— Dobrze! — odparła Wielohradzka — choć to dziwne... nie poznać Teci...
— Mamcia wie, że mam wzrok krótki.
— Prawda!...
Westchnęła i podsunęła mu cały talerz odgrzewanych pierogów.
— Jedz... pierożki odgrzewane... wiem, że je lubisz!...