Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ucho. I nagle, jakby na dany znak, przeraźliwym wrzaskiem wybuchnęła ze wszystkich piersi straszna, potworna melodya:

Tarara boum de ay!...”

Muszka podniosła się z krzesła.
— Chodźmy!... ci ludzie zanadto mnie denerwują!... — wyrzekła, owijając się w rotundę.
— Jakto?... już?... — zapytał z żalem Tadeusz. — pani chce wracać do domu?...
Lecz ona odwróciła się ku oknu, pokazując oczyma srebrne smugi światła księżycowego, jaśniejącego po za szybami, po-przez ciemną tkaninę firanki.
— Chodźmy! tam tak srebrno... tak jasno!...
— A kotylion?
Muszka wzruszyła ramionami.
— Pan, jak dobry wódz, nie chcesz nawet takich niedobitków opuścić bez swéj komendy... Lecz niech się pan nie lęka... ci państwo wolą gigue i swoje gin-coctail i whisky-coktail, niż kotyliona i ordery... Chodźmy!...
Szybko, pod ścianą idąc, wysunęli się z pracowni. Nikt się za nimi nie obejrzał, a gdyby nawet dostrzeżono ich wyjście, nikt z tych mistrzów flirtu nie zdziwiłby się zbytecznie. Młoda miss i młody gentleman szli flirtować przy blasku księżyca. Było to rzeczą zupełnie naturalną i nikogo nie interesującą.
Muszka i Tadeusz, zbiegłszy ze wschodów, zna-