Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A ona podała mu nagle swoją rękę i, wciąż się uśmiechając, wyrzekła:
— Dziękuję!...
Rzuciła siatki na skałę i usiadła na wielkim kamieniu płaskim, głaszcząc wciąż jedną ręką zbłąkanego psa, który się do niéj tulił, a drugą przyciągają-ku sobie Tadeusza, pokornego i usiłującego być jaknajprostszym, jaknajszczerszym, skoro w ten sposób mógł zdobyć jéj dobre słowo i — serce.
Słońce teraz tryumfalnie rozproszyło mgły i blady błękit zaczął się ukazywać, kładąc niebieskie plamy na powierzchnię morza. Tu i owdzie zjawiały się barki o szeroko rozpiętych żółtych i pomarańczowych żaglach. Jakiś jacht przepłynął zdaleka, plaski, z parasolem dachu w purpurowe i białe paski. Po skałach, gdzie czerniały całe masy warechu, chodziły bretonki w białych czepkach i, schylając się, zbierały brunatne kłęby roślin, składając je, mokre i oślizgłe, w duże płachty szafirowe, rozciągnięte na grzbiecie kamieni. I nagłe wyjechał z po za skały wóz zaprzągnięty w dużego rudego konia, napełniony warechem, mając na wierzchu téj zionącéj jodem sterty dwoje dzieci w niebieskich sukienkach i czerwonych, jak mak polny, czepkach. Stary breton, dawny rybak, z twarzą zjedzoną morzem, niémal brunatną w jasném oświetleniu słoneczném, trzymał konia za uzdę i przeprowadzał wóz ostrożnie śród nagromadzonych dokoła kamieni. Jedno z dzieci