Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podniosło się nagle i przez chwilę chwiało się na czarnéj płaszczyźnie warechu, jak roślina o błękitnéj łodydze, uwieńczona purpurowym kwiatem. I nagle pozostało nieruchome, z wyciągniętemi rękami, odcinając się z przeczystą dokładnością na tle coraz bardziéj jaśniejącéj przestrzeni.
Muszka, szeroko oddychając, piła tę czystość i ciszę, ten bezmiar olbrzymiéj krystalicznéj pustyni i, trzymając wciąż rękę Tadeusza, zaczęła mówić nizkim, harmonijnym głosem:
— Niech mi pan tu nigdy nie mówi o Lwowie... o tych, którzy nam są wspólnie znani... Ja tu chcę żyć zupełnie inném, pełniejszem, piękniejszem życiem... Nie chcę, aby mi sylwetki tych ludzi mąciły jasną linię morza...
— Dobrze! — odparł Tadeusz. — Ja sam radbym o nich zapomnieć.
Był w téj chwili zupełnie szczery. Ta poranna wycieczka, złota od słońca i różowa od uśmiechu i obecności Muszki, przenosiła go w nieznaną mu dotąd krainę szczęścia. Ogarnęło go rozmarzenie, smutek; uczuł, że zaczyna się kochać w Muszce bez pamięci. Lwów majaczył w oddali, jak wejście do butwiejącego grobowca. Chciał o nim zapomniéć, o swéj nędzy, o namiestnictwie, o wszystkiem.
Muszka szerokim giestem ukazała mu przechodzącą grupę rybaczek.