Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oparł się o ramę okna i bezmyślnie zaczął patrzeć przed siebie. Przed nim, po za szerokością placu, który szarzał jasno w przestrzeni, bieliły się brutalnie baryery, otaczające dokoła szkarpy. Po za niémi pnie drzew nabierały fioletowo-czerwonawych tonów. Na żółtym piasku alei grały złote plamy słoneczne. I daléj panował cień trawników dobrze utrzymanych, pokrytych baldachimem lipowych gałęzi. Tu i owdzie migały sylwetki ludzi, dzieci odzianych jasno, mundury żołnierzy, białe fartuchy maniek. Gdzieś daleko grała katarynka i urywane, chrypliwe tony dolatywały do uszu Wielohradzkiego. Zdenerwowany, cofnął się od okna i powrócił do biura. Usiadł, starając ukryć się po za rodzaj szafki, stojącéj na biurku i przeznaczonéj na chowanie papierów. Lecz i tam słyszał ciągle nosowy głos Stenia, jego śmiech kozi i nizki gardłowy głos Jurka. Rozmawiali teraz o Malewiczu i o jego prawdopodobnym małżeństwie z panną Statnicką. I znów Bodocki znajdował odwagę panny bardzo „bath”, a Pozbitowski ramionami ruszał. Poczem utonęli w powodzi drobnych plotek, zaglądając od czasu do czasu do rozmaitych psiarni, stajni i wozowni. Plotkowali z prawdziwym zamiłowaniém, zręcznie, dowcipnie, tak, jak to mężczyźni plotkować umieją.
On dit było ciągle na porządku dziennym. Wielohradzki, który dawniéj przysłuchiwał się takiéj