Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Śliczna perspektywa!.. westchnął Pozbitowski.
Wielohradzki pochylił się nad swem biurkiem i udawał, że czyta Walter-Scotta. Ale litery skakały mu przed oczami. Muszka wyjechała, nie zobaczywszy się z nim nawet. Prawdopodobnie zapomniała o nim zupełnie.
Powrócił do domu i od progu matka, spojrzawszy na jego twarz zmienioną, spytała szeptem z powodu obecności Teci:
Et bien?..
Elle est partie!.. — rzucił Tadeusz przez zaciśnięte zęby.
Wszedł do swego pokoju i tam położył się na łóżko w palcie, zakrywając twarz ręką. Martwił się, nie jak mężczyzna, ale jak dziecko, jak nerwowa i rozkapryszona kobieta. Nie krył się przed matką ze swem zmartwieniem. Owszem, przesadzał je nawet, pragnąc wywołać współczucie.
Wielohradzka zbliżyła się ku niému, starannie drzwi zamykając. Chwilę szukała wytłómaczenia postępku Muszki i sposobu pocieszenia syna, lecz nic znaléźć nie mogła. Zaczynała sama dziwić się, lecz nie straciła ani na chwilę wiary, ani pewności siebie. Pochyliła się nad leżącym Tadeuszem, który wcisnął twarz w haftowaną poduszkę.
— Nie martw się — pocieszała go. — Dostaniesz dziś jutro list, w którym znajdziesz słowo pożegnania i nadziei. Ja mam jaknajlepsze przeczucie...